110 mln dol., czyli blisko pół miliarda zł na... na walkę z literówkami. Takie wsparcie od funduszu inwestycyjnego otrzymała właśnie usługa Grammarly. Usługa, bez której niebawem – jak tak dalej pójdzie – nie będziemy potrafili się obejść.
Grammarly to bardzo popularne narzędzie, które integruje się z przeglądarką, Wordpressem (systemem zarządzania treścią, z którego korzysta wiele stron internetowych) czy nawet Wordem. Dostępne jest również jako samodzielny edytor tekstu, który… wyłapuje w locie błędy, których nie potrafi wyłapać standardowa autokorekta.
Narzędzie działa tylko w języku angielskim. A szkoda, bo jest szalenie użyteczne. Potrafi nie tylko wyłapać literówkę, błędną składnię, czy źle postawiony przecinek, ale też podpowie, jak poprawić tekst, by był bardziej czytelny.
Rozpoznaje też błędy, które w 10 przypadkach na 10 umkną standardowej autokorekcie, jak na przykład homonimy. Word nie podkreśli „może”, gdy tak naprawdę chodziło nam o „morze”. Grammarly to potrafi. Oczywiście w języku angielskim.
Grammarly z potężnym dofinansowaniem na rozwój to czytelny sygnał. Potrzebujemy takich narzędzi.
110 mln dol. od inwestorów to nie przelewki. Dotychczas Grammarly opierało swoje działanie o model freemium i zarabiało na klientach decydujących się płacić 12 dol. miesięcznie za rozszerzenie możliwości narzędzia. Teraz, dzięki dodatkowym funduszom, usługa może się jeszcze bardziej rozwinąć i – mam nadzieję – zacząć wspierać inne języki, w tym może i polski.
Dla mnie to też wyraźny znak, że inwestorzy zdają sobie sprawę, iż w naprawdę niedalekiej przyszłości nie będziemy w stanie się obyć bez takich narzędzi, jak Grammarly.
Już teraz gro naszej komunikacji słownej opieramy na automatycznych podpowiedziach czy słowniku klawiatury w telefonie. Zapotrzebowanie na skuteczne i zaawansowane narzędzie autokorekty będzie tylko rosnąć. O ile… w ogóle będziemy sobie zawracać głowę używaniem słów 😉✍️😂
Lekarstwo na wtórny analfabetyzm.
Dominacja treści audio-wizualnych, ustawicznie malejący odsetek czytelników i ogólna pobłażliwość, jaką darzymy się w komunikacji tekstowej od lat sprawia, że cywilizację zachodu dopada problem wtórnego analfabetyzmu.
Nie potrafimy pisać i nie chcemy się nauczyć. Nie czytamy książek, więc nie mamy skąd czerpać dobrych wzorców. Po zakończeniu okresu edukacji przestajemy być „opatrzeni” językowo. Słyszymy słowa, ale gdy przychodzi do ich zapisania, coraz częściej nie potrafimy i wręcz nie chcemy potrafić zrobić tego poprawnie.
Mam wręcz wrażenie, że gdyby nagle zabrakło nam autokorekty i czerwonego „ślaczka”, sugerującego, że coś jest nie tak, znakomita większość internautów po prostu pisałaby słowa tak, jak je słyszy, bez najmniejszego poważania dla zasad ortografii (o przecinkach nawet nie wspominam, bo skoro takie tuzy jak Beata Pawlikowska otwarcie we wstępie do książki przyznają, że traktują przecinki z „artystyczną swobodą”, to nie ma już dla nas nadziei).
Wtórny analfabetyzm dotyczy nie tylko odbiorców. Coraz częściej symptomy wykazują też twórcy treści.
Dla jasności – daleko mi do grammar nazi. Jako filolog z wykształcenia doskonale rozumiem potrzebę ewolucji języka i jego adaptacji do realiów, ale… są pewne granice.
Śmieciowy język i gramatyczno-lingwistyczna opieszałość niestety coraz częściej pojawiają się nie tylko u odbiorców treści, ale też u jej twórców. Rodzima Sieć zalana jest tekstami, po których lekturze przeciętny polonista ma ochotę utopić się w kieliszku taniej wódki, a po stronie anglojęzycznego Internetu językowa samowolka (nawet w dużych, poczytnych serwisach!) dawno już osiągnęła masę krytyczną.
Dlatego narzędzia takie jak Grammarly stają się pomału ostatnim bastionem jakiejkolwiek poprawności językowej.
Oczywiście jeśli twórca ma dość przyzwoitości, by skorzystać z takiej zewnętrznej pomocy przed publikacją swojego tekstu. Bo przecież zawsze może stwierdzić (jak wspomniana wcześniej Blondynka), że interpunkcja i językowe reguły ograniczają jego swobodę artystyczną.
Pół miliarda złotych na... walkę z literówkami