Tim Berners-Lee, jeden z pionierów World Wide Web, został uhonorowany prestiżową Nagrodą Turinga. Jak postrzega dzisiejszy Internet człowiek nazywany jego ojcem chrzestnym?
Sir Tim Berners-Lee to współtwórca i inicjator World Wide Web. Między innymi dzięki niemu czytacie ten tekst. Brytyjski fizyk otrzymał Nagrodę Turinga, określaną często Nagrodą Nobla informatyki. Association for Computing Machinery, które ją przyznaje doceniło "wynalezienie sieci World Wide Web, pierwszej przeglądarki internetowej oraz podstawowych protokołów i algorytmów umożliwiających skalowanie sieci".
"Kiedy zakładaliśmy World Wide Web Foundation tylko dziesięć, dwadzieścia osób używało sieci" - przypomniał w wywiadzie dla CNN Berners-Lee. Dziś korzysta z niej 40 proc. światowej populacji, ale 4,4 miliarda ludzi nadal nie ma takiej możliwości. Jego zdaniem Internet będzie zwiększał zasięg, jednak główna bitwa rozegra się między tymi, którzy chcą, by sieć pozostała otwarta i tymi, którzy chcieliby ją ograniczyć. Kogo wymienia? Rządy i korporacje.
Założenia, które kształtowały początki sieci były proste. Internet miał być otwarty, neutralny i funkcjonować w wolnej przestrzeni. Pozbawiony narodowych granic miał zapewniać pokojową komunikację. Okazało się jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, dlatego w liście otwartym z okazji 28-lecia sieci współtwórca WWW wypunktował zagrożenia i niepokojące trendy oraz przedstawił wyzwania stojące przed siecią.
Jakie zagrożenia widzi współtwórca World Wide Web?
Pierwszy problem to utrata kontroli nad własnymi danymi. Berners-Lee zwraca uwagę na mechanizm, w którym otrzymujemy darmowe treści w zamian za osobiste informacje, do których mamy później ograniczony dostęp lub nie mamy go wcale. Taki model to pokusa dla rządów, które wprowadzają regulacje ograniczające naszą prywatność i we współpracy z gigantami (lub stosując przymus) obserwują naszą cyfrową aktywność. W skrajnych przypadkach i niedemokratycznych reżimach działalność w sieci może być wręcz niebezpieczna.
Drugi problem to zbytnia łatwość szerzenia się dezinformacji. Fake newsy zalewają Internet i rozprzestrzeniają się niczym pożar, a ich twórcy osiągają korzyści finansowe i polityczne korzystając ze zdobyczy nauki i rozwiniętych botów.
Trzecie wskazywane przez Tima Bernersa-Lee zagrożenie to kampanie polityczne prowadzone w sieci. Dzięki wyrafinowanym algorytmom i bogatym zbiorom danych osobowych powstają spersonalizowane reklamy kierowane do konkretnych użytkowników. Rzecz w tym, że kontrola nad nimi nie jest praktycznie możliwa. Podczas kampanii prezydenckiej w USA każdego dnia wyświetlano reklamy polityczne w 50 tys. różnych wariantów. Sztaby wykorzystywały też fake newsy. "Czy jest to demokratyczne?" - pyta ojciec chrzestny Internetu.
To diagnoza. A rozwiązania? Berners-Lee pisze o współpracy z koncernami technologicznymi nad przywróceniem równowagi. Temu celowi mogłyby służyć alternatywne modele uzyskiwania przychodów z działalności w sieci. Wymienia subskrypcje i mikropłatności. Widzi też konieczność walki z zakusami rządów, by kontrolować użytkowników Internetu. Wojna z fake newsami jego zdaniem możliwa jest tylko w kooperacji z gigantami takimi, jak Google czy Facebook. Ich wysiłki, by wyeliminować zjawisko powinny być wspierane. Jest jedno ale. O tym, która informacja jest prawdziwa nie powinny decydować scentralizowane instytucje.
Sieć powinna promować prawdę.
Otwartość sieci nie oznacza dla Bernersa-Lee anarchii. CNN cytuje bardzo ważne zdanie z wywiadu. z nim. "Musimy mieć pewność, że [Internet] używany jest w konstruktywny sposób, promuje prawdę i wspiera demokrację". Takie postawienie sprawy odbiega znacznie od obiegowych definicji wolności słowa, w której wielu widzi całkowitą i nieograniczoną niczym swobodę wyrażania własnych poglądów czy ocen.
Warto posłuchać, co dzisiaj mówi ojciec chrzestny Internetu